Archiwum 16 kwietnia 2003


kwi 16 2003 tak sobie będę żeglował
Komentarze: 9

Płynęliśmy w cztery osoby. Ja nie miałem chyba wtedy nawet 18 lat. Na pokładzie prócz mnie jeszcze młodszy brat – wtedy na tym samym etapie szkolenia żeglarskiego, i jeszcze dwóch facetów starszych ode mnie o dobre 30-35 lat,  może nawet więcej. Jeden bez wielkiego doświadczenia, ale za to drugi z wieloma godzinami na morzu za sobą. Leniwie płynęliśmy, były może dwa albo trzy stopnie w skali Beaufort’a. Ten z największym doświadczeniem był kapitanem i akurat był także przy sterze. Brat pod pokładem, drugi facet w kokpicie a ja stałem na pokładzie. Nagle słyszę jak z odległej o jakieś trzysta metrów jednostki ktoś wzywa pomocy. Nie wiem dlaczego, ale jakoś tak szybko zareagowałem. Tak jakoś automatycznie przejąłem dowodzenie, nikt się nie sprzeciwił i nikt póĄniej nie miał do mnie pretensji. Kapitan stał się zwykłym załogantem a ja przejąłem funkcje dowodzącego. To było jakieś takie bardzo dla mnie naturalne. Wyrzucałem z siebie komendy jak automat, zanim ktokolwiek z pozostałych członków załogi zareagował, i cały czas patrzyłem na tamtą żaglówkę. Coś tam się działo, widziałem tylko krzyczącą kobietę. Komendy były takie: uruchomić silnik, ster prawo, bosak na pokład, pych na pokład. Nie było czasu na zrzucanie żagli, więc szedłem do tamtej jednostki i na żaglach i na silniku. Żagle oczywiście w łopocie, więc kazałem załodze pilnować głów. Doszliśmy do tamtej żaglówki, w kokpicie leżał facet – chyba miał zawał, tak mi się dzisiaj wydaje, ta kobita nie była w stanie podać mi żadnych informacji. Już miałem telefon w ręce (to był chyba centertel o ile dobrze pamiętam) i chciałem dzwonić po WOPR, ale na szczęście podpłynął ktoś jeszcze i okazało się, że na tym drugim pokładzie jest lekarz. Zabrali faceta do siebie i na dużym ogniu poszli do portu. Chyba go odratowali, bo nie słyszałem potem żeby ktoś zmarł. Inna sytuacja – dostałem namiar od nawigatora i komendę od kapitana - tak trzymać, więc trzymałem kurs. Nie wiało, więc szliśmy na silniku. Manetka od regulacji obrotów silnika była w pozycji cała naprzód, czyli pełny ogień. Trochę się dziwiłem, że kazano mi ten znak wodny mijać prawą burtą, ale na pokładzie nie ma miejsca na demokrację, więc nie dyskutowałem. Zapierdalam zatem jak dziki osioł, patrzę przed siebie i coś mi nie pasuje – jakoś dziwnie mi się załamywała fala jakieś 40 metrów przede mną, ale szedłem dalej. Jak zostało 10 metrów zorientowałem się, że czas na wajchę, bo przede mną były skały tuż pod powierzchnią wody. Zakręciłem kołem tak, że w kabinie leżeli wszyscy. Nawigator przepraszał póĄniej, że mu się pojebało. Jednak i mnie się zdarzają wpadki. Wchodziłem kiedyś do portu. Płynąłem cały dzień sam. Nawalony byłem równo. Wypiłem koło 10 piw (człowiek to czasami ma nasrane we łbie). Zimno było, więc się grubo ubrałem – gruby wełniany sweter, jeans’y, jakieś buty zakrywające całą stopę, sztormiak i czapka. Wszedłem do portu, wszystko szło jak po masełku. Trochę się chwiałem, ale dobiłem do kei na gazetę i chciałem złapać bosakiem boję, aby założyć cumę rufową i wtedy masełko się skończyło. Pokład mi odjechał w jedną stronę, boja z zaczepionym bosakiem w drugą. Ja nawalony, więc za póĄno zareagowałem. Wpierdoliłem się do wody i zaczepiłem po drodze ręką o drabinkę, tak że się rozłożyła pod wodę – to był przypadek, ale wiele pomógł. Poczułem jak całe to ubranie nasiąka w jednej chwili i ciągnie mnie pod wodę. WytrzeĄwiałem natychmiast. Jakimś takim desperackim ruchem udało mi się sięgnąć ostatniego szczebla tej drabinki (znajdował się jakiś metr pod wodą) i już nie puściłem. Wyszedłem na pokład , zrobiłem przebieranko i poszedłem na trzepnąć browara aby odreagować. Pamiętam też jak kiedyś strzelił mi sztag – pękła stalowa linka i nagle maszt nie miał mocowania na dziobie – kładłem maszt w ekspresie. Dobrze się skończyło – maszt cały i głowa też. Wyszedłem kiedyś samemu na śniardwy od strony miasta Pisz, popołudniu miałem być w Rucianym, żeby zostawić łódkę, wziąć samochód i wrócić do domu. Pierwszy raz w życiu w fordewindzie musiałem trzymać rumpel obiema rękami zapierając się nogami o burtę po przeciwnej stronie niż siedziałem. Achtersztag, wanty – wszystkie stalówki były tak ponapinane, że jęczały. śniardwy są płytkie, więc duża fala robi się szybko. Jak już się zrobiła duża to zaczęła mi się nalewać woda do kokpitu od rufy. Myślałem, że mi maszt wyrwie z pokładu. Na refowanie żagli już się nie zdecydowałem, bo byłem sam i bałem się, że jak się tym zajmę to wypierdolę łódkę. Więc płynąłem tak i zrobiłem śniardwy w niecałe półtorej godziny. Wyszedłem na Bełdany, wszyscy na refowanych żaglach, a mnie się zachciało regacić, więc tak uczyniłem. Wydymałem po kolei wszystkich, piórka mi rosły jak widziałem różne fajne załogantki z innych jachtów, które przyglądały się (teraz sobie posłodzę) z podziwem moim wyczynom. Choć więcej było wtedy w tym brawury niż rozsądku. Sam przed sobą się przyznaję, że wtedy bardzo i niepotrzebnie ryzykowałem (kretyństwa czasem się mnie trzymają), ale cóż? - taka moja uroda. Skóra mi wtedy na dłoniach popękała. Pamiętam jak na jednej rzece na innym kontynencie miałem trzy gówniary na regatowej 470. Przyszedł nagły sztorm, gówniara nie chciała oddać steru, ale w końcu oddała, zaraz po tym jak już mieliśmy kokpit wypełniony wodą do połowy. Potem poszło się jebać urządzenie sterowe, więc manewrowałem żaglami. Jak na złość poszła się jebać talia. Znowu pociąłem sobie dłonie linami. Talia po prostu brzdęknęła i jej metalowe części rozleciały się naokoło – całe szczęście, że nikt nie obskoczył w oko. Kurwa dobrze, że podpłynęła motorówka, żeby nas wziąć na hol – kończyły mi się pomysły. Jeszcze było trochę różnych przygód, ale starczy tych opisów. Za dużo szczegółów, naprowadzania, możliwości identyfikacji i niewiadomo co z tego jeszcze będzie, ale raz się żyje.  

bmp : :
kwi 16 2003 Bez tytułu
Komentarze: 2

Pamiętam pewną rozmowę z Pepe. Miałem jeden ze słabszych dni. Taki bardzo słaby i nie był to okres. Po prostu kilka rzeczy nie układało się tak jak powinno. Nie wychodziło tak jakbym chciał, nawet w drobnej części nie wychodziło. Można powiedzieć, że jebało się wszystko co tylko mogło się zjebać. Zazwyczaj większość spraw trzymam w sobie i nie dzielę się nimi z otoczeniem, nawet tym najbliższym. Staram się takie sprawy rozwiązać samemu lub przetrzymać. Tym razem coś jednak pękło. Możliwe, że spowodowane to było zaufaniem jakim ją darzyłem, zresztą nie miałem przed nią żadnych tajemnic (odpowiadałem na każde pytanie i nie zwodziłem, nawet jeśli pytania były dla mnie kłopotliwe i wstydziłem się moich przeszłych czynów). Rozmawialiśmy o czymś tam. Nastąpiła chwila przerwy w wymianie zdań i niespodziewanie (szczególnie dla mnie) zacząłem mówić i chodzić w koło po pokoju. Długo mnie słuchała i nie przerywała. z tym chodzeniem to jest taka sprawa, że zawsze tak robię w chwilach nerwów, rozmyślań lub gdy muszę podjąć ważną decyzję (podobnie jest z istotnymi telefonami à też rozmawiam chodząc z jednego kąta w drugi). Tak więc zacząłem chodzić po pokoju i wyrzucać z siebie dręczące mnie sprawy. Głównie chodziło o moje obawy dotyczące przyszłości, że nie rozwinę się bardziej, że nie wiem co i jak będzie, że nie chcę zawieść moich i otoczenia ambicji, że nie dorównam moim autorytetom, że tak naprawdę czuję się głupcem, że nie chcę być za pewien czas zgorzkniałym facetem mającym pretensje do całego świata. Podobało mi się, że mnie do końca wysłuchała, że nie przerywała, że mogłem po raz pierwszy w życiu podzielić się dla mnie ważnymi sprawami (nigdy wcześniej nie zaufałem komuś na tyle i nie zdarzyło się póĄniej). Usłyszałem od niej, żebym się nie martwił, że ona jest ze mną, że mnie kocha i że wierzy we mnie bardzo. To mi wtedy bardzo pomogło, podniosłem się natychmiast. Pamiętałem o tym co mi powiedziała i już nigdy więcej nie poruszałem tego tematu, wystarczyło mi wiedzieć, że jest za mną i nie było wtedy dla mnie nic niemożliwego – chujowo to brzmi (jak z jakiegoś pedalskiego romansidła), ale tak właśnie było. I co się kurwa stało? Ano chuj się stał. Skończyła się pierdolona wiara. Właśnie leci jakaś piosenka. Ale mam jebane szczęście do pierdolonych piosenek powodujących wkurwienie mojego organizmu. Nie wiem kto to śpiewa i czy jest to stary numer czy jakaś nowa nuta. Rzadko się wsłuchuję w teksty piosenek i akurat musiało się to zdarzyć teraz. Nieważne kto śpiewa, ważne, że wkurwia. (...”pomóż mi odnaleĄć nasze najpiękniejsze dni, zaczaruj moje serce, zostaw mnie bez tchu raz jeszcze, ....  boję się gdy w snach odchodzisz stąd...” – jakoś tak to leci). Kurwa mać.

bmp : :