Archiwum kwiecień 2007


kwi 23 2007 Bez tytułu
Komentarze: 5

Jestem pracownikiem idealnym. Oczywiście pod względem mobilności. Sytuacja osobista nie wymaga ode mnie prowadzenia osiadłego trybu życia. Brak zobowiązań wobec kogokolwiek. W grę wchodzą ewentualne zobowiązania towarzyskie, ale da się moją nieobecność przełknąć. Żadne z rodziców nie wymaga opieki i czy też jakiejś specjalnej troski z mojej strony. Dzięki temu mój tydzień może być przeze mnie dowolnie kształtowany. Nie trzymam się powszechnego podziału tygodnia. Sobota i niedziela to takie same dni jak te z tygodnia zwanego pracującym. Odwrotnie też to działa. Weźmy dla przykładu jakiś tam tydzień, co on już był. Wstałem w niedzielę na kacu. W niedzielę to się może zdarzyć. Spojrzałem na zegarek i postanowiłem jechać. Kopsnąłem się jakieś osiemset kilometrów. Po drodze konsumpcja śniadanio-obiado-kolacji. Dotarłem na wieczór i dzwonię. Okazuje się, że ten co miał być, to go nie będzie. W poniedziałek okazało się, że dobrze się stało. Obudził mnie ból prawego boku. Pomyślałem, że doigrałem się w końcu i wątroba odmawia posłuszeństwa. Następnego dnia okazało się, że to tylko silne zatrucie i będę żył. We wtorek byłem uprzejmy dostać mail’a, że „musimy porozmawiać, bo coś się zmieniło”. Od kobiety oczywiście. Stwierdziłem, że nie muszę o tym gadać. We środę w końcu wróciłem do żywych i rzuciłem się w wir organizacji. Czwartek był za kierownicą. Pod wieczór miałem jeszcze jakieś 850 kaemow do przejechania. Już sobie kalkulowałem, że na gdzieś czwartą rano będę na miejscu. Gdzieś się przekimam i z rana w bój. Niestety olej zaczął płonąć. Zajebiste jest to zaiste wrażenie. Dwa złote na zegarze i nagle wszystko staje w kurewsko białym dymie. Wrażenie jest dość silne. Piątek to cały dzień w pociągach w stałym niedoczasie miedzy różnymi dworcami. Przepiękna sobota to zbijająca z nóg informacja o ciężkim wpierdoleniu się w jeden twardy narkotyk kogoś bardzo mi bliskiego. Bliskiego ze względu na łączące nas pokrewieństwo i dość mocne relacje. W międzyczasie zapomniałem, że miałem imieniny. I takich tygodni mam 52 rocznie. Nawet pracownik idealny kiedyś się wykończy. Nie wszystko przecież znika bez śladu.

bmp : :
kwi 18 2007 Bez tytułu
Komentarze: 5

"...choc za ciosem pada cios i wrog posilki sle w konwojach. Nas przed upadkiem chroni wciaz zbroja...". Juz podnioslem przylbice, juz poluzowalem kolczuge. Cale szczescie, ze gaci do kostek nie opuscilem. Wiadomo. Kobieta. Dosc nieladnie to rozegrala. Chyba mialem byc kims w rodzaju "z braku laku". Jak to jednak ja, w swej kurwa naiwnosci nie zorientowalem sie na czas. Trafila w dobry moment. Luzowalem bowiem koncepcje zycia w pojedynke. Po kilku latach samotnosc zaczela mnie rozpierdalac. I cos we mnie drgnelo. I wlasnie wracam tam gdzie bylem, jedynego przyjaznego mi swiata. Tam gdzie dostawca, odbiorca czy ktokolwiek inny moze mi powiedziec spierdalaj. Spokojnie to przyjme. Na pewno spokojniej i z mniejszymi emocjami. Spokojnie znajde innego dostawce, odbiorce czy kogokolwiek innego. Na osiem dni mam przejechane jakies 3400 km i to nie za fajera Tira. Wykrecam swoje nowe rekordy na drogach tego swiata. Teoretycznie "Mam wszystko czego moze chciec od zycia uczciwy czlowiek. Wyksztalcenie, swiatopoglad, mlodosc, zdrowie. Rodzine, ktora kocha mnie,(...)". Dalszej czesci nie przytaczam, gdyz mnie ona nie dotyczy. Chocbym kurwa cudow dokonywal, to los chyba trzyma dla mnie w zanadrzu cos, czego nie do konca chce doswiadczyc. Albo jeszcze nie wiem, ze chce. Dobijam sie do tego "normalnego" swiata. Za kazdym razem, gdy drzwi sie uchylaja i zdaze wcisnac reke, ktos bolesnie mi ja przytrzaskuje. Kurwa.

bmp : :