Archiwum 26 lutego 2004


lut 26 2004 Bez tytułu
Komentarze: 5

Na szanty poszedłem. Bryką. Dlatego nie było ognia. Rozpoznano mnie. Na stole stoi trzy litry Martini i tak jak tego czegoś zwykle nie dotykam, tak właśnie walczę z tą butelczyną. Nie wiem tylko jak się tym upić. Chyba jest to nie niemożliwe. Szybciej zrzygam się z przesłodzenia. Opamiętanie opamiętaniem, a dzisiejszy dzień minął jak każdy. Mówiąc o dobru ogółu miałem na myśli np. dwie osoby. To już jest ogół wedle mojej interpretacji. Świata zbawiać nie zamierzam, te ideały poszły w długą. Egoizm oczywiście nikomu nie jest obcy, ale bez odpuszczenia swojego zdania nie da się porozumieć. Jak wiadomo kompromis jest zazwyczaj niezbędny. Wynika to z odmienności ludzi, ich światopoglądów i zwyczajów. Jeśli wszyscy tak samo by podchodzili do rzeczywistości, to zanudziłbym się na śmierć i podejrzewam, że nie tylko ja. Różnimy się i dlatego żeby cokolwiek osiągnąć trzeba się porozumieć i to miałem na myśli pisząc o wspónym dobru. Byłem nieprecyzyjny. To się zdarza. Szczególnie, że gorzej przekazuję myśli przy pomocy słowa pisanego niż w trakcie rozmowy. I tę właśnie formę komunikacji preferuję i stawiam na pierwszy miejscu. Coś nie wychodzi mi zabranie się za siebie. Mogę napisać dla siebie plan średnio i długookresowy, ale chyba nie o to chodzi. Nie o te narzędzia. Mógłbym wykorzystać prosty schemat: obecna sytuacja, cele, strategie osiągnięcia postawionych celów i metody mierzenia efektów. Chyba jednak nie o taki sposób chodzi, a innego nie znam. Akademickie podejście nie działa na tej płaszczyźnie. Niech mnie ktoś nauczy czegoś nowego i jak to zastosować. Życie oczywiście jest piękne, ale bywa bardziej lub mniej przyjemne. Nie mam jakichś wielkich wymagań. Ja tylko potrzebuję pewnej stabilizacji, której nie potrafię znaleźć. Tak, żeby było pewnie chociaż na 3 miesiące wprzód, żeby nie wisiały nad głową problemy (żeby chociaż były takie chwile). Już zapomniałem jak to wygląda świat, kiedy jest normalnie. A teraz naleję sobie jeszcze jedną szklankę, założę kurtkę narciarską (piździ strasznie), w której jeździłem na nartach raz w życiu (oczywiście musiałem kiedyś rozpierdolić narząd ruchu - nie może być prosto) i siądę na werandzie i będę jarał szlugi aż drink się skończy. A potem albo się pierdolnę do wyra, żeby wstać skoro świt albo naleję sobie jeszcze jedną, żeby wstać skoro świt. Albo też będę to pierdolił i nie wstanę.

bmp : :