lis 27 2007

...


Komentarze: 4

Miesiac temu dostalem telefon od mojego szefa. Czwartek byl po poludniu. Tak w okolicach 1800. Byl uprzejmy mnie poinformowac, ze do rana mam przejechac jakies 1300 km. Palcem robiony nie jestem, wiec odleglosc mnie nie przerazila. Bedac swiecie przekonanym (bo jakze inaczej moglbym byc przekonanym), ze maks w poniedzialek wroce spakowalem sie do malej walizki. Kilka kompletow bielizny, trzy koszule, druga para butow i jakies tam pierdoly plus kosmetyczka. Worek ze smieciami zlpalem w reke razem z wieszakiem i marynarka. W druga reke teczke, walizke i butelke wody mineralnej. I wszystko by gralo, gdyby nie to, ze klucz zostal w zamku od wewnatrz. Prawo Murphy'ego zadzialalo i sie drzwi zamknely. A paszport, kurtka i klucze od auta na gorze. Szybko na psy. Psy mi pomogly pierwszy raz w zyciu. Wskazaly szpenia od zamkow. Szpenio skasowal mnie w przeliczeniu 200 zlotych za 30 sekund roboty. I wszystko by gralo, gdyby nie to, ze dolar sie spierdolil. Szef mi zmienil troche (w sensie) dodal obowiazkow. I tym sposobem do tego mieszkania, co je wynajmuje wrocilem dopiero dzisiaj. 33 dni trwala ta delegacyjka. Cale szczescie, ze baba od ktorej wynajmuje jest przytomna i ma zapasowe klucze. Spodziewalem sie, ze zastane w lodowce zywe kultury bakterii o srednicy 6 cm. Na szczescie kobita widzac co sie swieci orpoznila w miedzczasie lodowke z potencjalnych pozywek. Chyba Landlady mnie lubi. Jedne klucze juz zgubilem i juz dala mi zapasowe, gdy po jakich 15 godzinach przez przypadek znalazlem je przed domem. Potem to zatrzasniecie. I do tego te wyjazdy, ze niewiadomo gdzie jestem i kiedy wroce i kiedy wyjechalem. Zyje sie raz, wiec trzeba szybko. Chyba.

29 listopada 2007, 19:03
pg i to lubie, to lubie
28 listopada 2007, 20:05
nie lubię na nowo oswajać się z domem po długiej nieobecności. i nie lubię żyć szybko.

hm. oczywiście - nie lubię nie znaczy, że nie muszę.
muszę. i zastanawiam się, kiedy i na czym się zatrzymam
pg
28 listopada 2007, 19:22
Dodac nalezy, ze byly to psy zagraniczne...

Pare lat temu na totalnym zadupiu w pewnym zamorskim kraju bylem z kolega, ktory akurat mial atak serca -- bylo to jeszcze przed era komorek, zreszta w tamtym miejscu pewnie do dzis nie ma zasiegu. Wiozlem go do szpitala w najblizszym miescie (~150 km) pomykajac miejscami wiecej niz 2 zl 60 gr... na jednym z zakretow prawie wpadlem na chlopcow radarowcow -- hamulce, poslizg i prawie ladowanie w rowie; nie pomny tego, ze w tamtym kraju mozna zostac zastrzelonym za opuszczanie auta podczas kontroli, podbieglem do psow, wykrzyknalem ze wioze zawalowca i poprosilem o asyste; wskakujac do auta katem oka zauwazylem, ze za mna ruszaja. Dalem sie wyprzedzic i, faktycznie, psy zaprowadzily mnie jak po sznurku do szpitala... Kumpel ma sie dobrze, jednemu z tych psow do dzis wysyla kartki na swieta.
anthy
28 listopada 2007, 17:57
Myślę, że Ty już nie umiałbyś się zatrzymać, może trochę zwolnić...

Dodaj komentarz